Bohdan Wroński Wspomnienia płyną jak okręty
Naród, który nie zna swojej przeszłości, umiera i nie buduje przyszłości
Jan Paweł II
Bohdan Wroński
Wspomnienia płyną jak okręty
Rozdział: Świadectwo
Tak się dziwnie złożyło, że w pierwszych tygodniach 1945 r. wszystkie polskie okręty wojenne, będące pod operacyjnym dowództwem admiralicji brytyjskiej, znalazły się w suchych dokach w remoncie.
Mogło to być oczywiście tylko zbiegiem okoliczności, aczkolwiek trochę dziwnym, bo zdarzyło się to po raz pierwszy.
Wydarzenia polityczne i to polityki przez duże P, które w tym czasie nastąpiły, rzuciły trochę światła na ten zupełnie drobny fakt, światła, które upoważnia do skomentowania tego zbiegu okoliczności.
Ale nie uprzedzajmy wypadków.
W tym czasie byłem dowódcą kontrtorpedowca czy, jak to się dzisiaj nazywa, „niszczyciela” „Ślązak”.
„Ślązak” był ostatnim z polskich okrętów, który przyszedł do suchego doku w Londynie i to akurat 10 lutego – w święto Marynarki Wojennej. Była to bodajże niedziela.
Następnego dnia zameldowałem się u Komendanta Portu londyńskiego, admirała Dunbar-Nasmith, wielkiego przyjaciela Polaków, który był dowódcą Rejonu Morskiego Plymouth w tym czasie, kiedy nasze kontrtorpedowce na początku wojny przyszły do Wielkiej Brytanii, i operowały pod jego dowództwem. Stąd też admirał Nasmith bardzo lubił nazywać się ojcem naszych okrętów i rzeczywiście był nam bardzo życzliwy. Został odznaczony Wielką Wstęgą Orderu Odrodzenia Polski.
Zameldowałem się również w Kierownictwie Marynarki Wojennej u admirała Świrskiego.
Jeszcze tego dnia po południu zostałem telefonicznie poinformowany przez oficera służbowego Kierownictwa Marynarki Wojennej, że w najbliższym czasie będzie ogłoszona bardzo przykra wiadomość, na którą należy przygotować załogę – ażeby nie było jakichś niepotrzebnych reakcji, ekscesów etc.
Zawiadomienie to ani mnie oświeciło, ani uświadomiło. Jednak, jako karny żołnierz, zebrałem załogę i powiedziałem jej to co wiedziałem, a raczej czego nie wiedziałem, kończąc jedynie pozytywnym morałem, aby w razie czego dzisiaj, jutro i pojutrze w barach zachowywali się powściągliwie i wytrzymałości kufli na ciemnieniach tubylców nie próbowali.
Bo na jakież inne ekscesy marynarz, który z natury rzeczy jest stworzeniem łagodnym, mógłby się zdobyć.
Oficerowie zebrani w mesie snuli domysły i czuwali przy telefonie czekając na wiadomość. Ale wiadomość nie przyszła telefonem z Kierownictwa Marynarki. Usłyszeliśmy ją przez radio w wieczornym komunikacie.
Była to wiadomość o konferencji jałtańskiej.
Wywołało to ogólne przygnębienie.
Poczucie zdrady przez sprzymierzeńców, załamanie się wiary w sens dalszej walki. Niebezpieczeństwo bezpośrednie, ba nieuniknione komunizowania Polski stawało się faktem przypieczętowanym umową czy raczej „zmową wielkiej trójki”.
Długo, długo trwały nocne rodaków rozmowy.
Nazajutrz przyszedł na okręt admirał Nasmith – półsłużbowo, półtowarzysko.
Po krótkim przeglądzie okrętu zaszedł do mojej kabiny na kieliszek sherry.
Z miejsca zaczęliśmy rozmawiać na temat Jałty.
Było to dziwne, bo na ogół z oficerami brytyjskimi nigdy czy prawie nigdy nie poruszało się politycznych tematów. Tematy rosyjskie były drażliwe, zresztą i nasze wewnętrzne polskie instrukcje szły w tym kierunku, aby w stosunkach z Brytyjczykami, w wypowiadaniu swych opinii na temat polityki rosyjskiej być raczej powściągliwym.
Ale tu admirał nacierał. Odniosłem wrażenie, że się specjalnie na tę rozmowę przygotował – ba, więcej, że nawet otrzymał w tym kierunku instrukcje.
W pewnej chwili powiedziałem, że ponieważ zachodni sprzymierzeńcy opuścili nas, to nie widzę innego rozwiązania jak powrót do Polski.
Na to on się uśmiechnął i powiedział, że nie wiadomo, czy oni mnie by puścili.
I wówczas zrozumiałem, dlaczego powstał ten dziwny zbieg okoliczności, że w czasie ujawnienia umów jałtańskich wszystkie polskie okręty nie posiadały ani kropli ropy w zbiornikach i ani kropli wody pod stępką. Bo może by się znalazł jakiś szaleniec i po usłyszeniu komunikatu o Jałcie – wziął kurs na Gdynię – na Buenos Aires, czy kazał otworzyć kingstony biorąc kurs na dno.
Admirał był bardzo miły, łaskawy, pytał o rodzinę, o plany na przyszłość, obiecał zorganizować mi urlop, bo jestem zmęczony i wyczerpany. W końcu zaprosił mnie na dzień następny na lunch.
Samochód będzie o wpół do pierwszej.
Punktualnie zameldowała się Wrenka i zawiozła mnie do biura admirała.
Biuro mieściło się na parterze dużego, częściowo zbombardowanego budynku portowego. Składało się z jednego olbrzymiego pokoju, w którym w jednym końcu przy drzwiach stało biurko sekretarki, w drugim końcu biurko admirała. Za biurkiem na ścianie wisiała duża mapa Europy.
Po przywitaniu admirał powiedział, że mamy jeszcze kilka minut czasu i podprowadził mnie do mapy.
Tu bez szukania wskazał palcem na Lwów i powiedział:
„Wroński, zwracam się do Pana nie jak do Polaka, ale jak do oficera marynarki i dżentelmena. - Niech mi Pan powie, czy Lwów jest polskim miastem?…”
Bywają takie sytuacje w życiu, że człowiek musi dać świadectwo prawdzie, musi zaświadczyć w jakiejś ważnej sprawie, musi zrobić wyznanie – deklarację.
Poczułem, że znalazłem się w takiej sytuacji.
Pochodzę z Polski centralnej, nie z tego kresowego obwarzanka, we Lwowie byłem tylko raz i to już w czasie wojny w październiku 39 roku, kiedy przeprawiałem się na Węgry.
A teraz mam świadczyć o mieście „Zawsze wiernym”. Poczułem suchość w gardle. Zacząłem:
„Sir, Lwów od sześciuset lat jest polski. Lwów był naszym bastionem w wojnach z Tatarami, Turkami, Kozakami.
Lwów w 1918 roku krwią dzieci świadczył o swej przynależności. Ale to jest nasza historia. Panu jako Europejczykowi pragnę zwrócić uwagę na to, że we Lwowie oprócz uniwersytetu znajduje się jedna z trzech polskich wyższych uczelni technicznych, jedna z największych naszych bibliotek i – może rzecz najważniejsza – Lwów jest jedynym miastem w świecie, gdzie znajdują się trzy katolickie katedry trzech obrządków: Łacińskiego, Greckiego i Ormiańskiego.
Są to bastiony nie polskości, ale europejskiej kultury. Są to jednocześnie pomniki polskiej religijnej tolerancji.
Lwów nigdy nie był rosyjski. Rosjanie okupowali Lwów przez pewien czas w czasie pierwszej wojny światowej.”
Musiałem to wypowiedzieć dziwnym głosem, czasami brakowało mi słów, zacinałem się.
Sekretarka wstała zza biurka i też słuchała.
Gdy skończyłem – zapanowała chwila ciszy, po której admirał powiedział krótko „I am sorry”.
Pojechaliśmy na lunch do jego klubu.
Komandor (w stanie spoczynku odmówił przyjęcia awansu na kontradmirała), uczestnik II wojny światowej, w latach 1940–45 zastępca dowódcy albo dowódca kolejno trzech okrętów Marynarki Wojennej ORP Błyskawica, ORP Ślązak i ORP Conrad, w 1946 pierwszy zastępca komendanta Obozu Szkoleniowego ORP "Bałtyk". Długoletni dyrektor oraz wiceprezes zarządu Instytutu Polskiego i Muzeum im. gen. Sikorskiego w Londynie, minister spraw wojskowych w rządzie emigracyjnym Kazimierza Sabbata.
Oprócz wielowątkowej działalności zawodowej komandor Wroński znajdował czas na szeroką aktywność społeczną wśród Polonii brytyjskiej. Był prezesem Funduszu Społecznego Oficerów Marynarki Wojennej, sędzią pierwszego Sądu Obywatelskiego w Londynie, członkiem Polskiego Katolickiego Stowarzyszenia Uniwersyteckiego, Komisji Rewizyjnej Instytutu Polskiego Akcji Katolickiej, zespołu powierników fundacji „Veritas” oraz Obywatelskiej Komisji Orzekającej Rady Zjednoczenia Polskiego.
W 1948 prezydent RP na uchodźstwie August Zaleski powołał go do Kapituły Orderu Wojennego Virtuti Militari, a w 1984 premier emigracyjnego rządu Kazimierz Sabbat powierzył mu tekę ministra spraw wojskowych.
11 kwietnia 1986 urnę z prochami kmdr. Wrońskiego złożono w Alei Zasłużonych Cmentarza Lotników Polskich w Newark.
Komentarze
Prześlij komentarz